MY

MY

środa, 7 października 2015

Wspomnienia... te mniej fajne.

Kochani w ostatnich dniach dużo się u nas dzieje, a to za sprawą cudownej daty 5. 10. 2012, kiedy to trzy lata temu na świat przyszły nasze Królewny. Z tej okazji chciałabym złożyć Wam, moje córeczki życzenia dużo, dużo zdrowia i szczęśliwego dzieciństwa, które będziecie w przyszłości miło wspominać.


Ta data i serial jaki ostatnio jest emitowany w telewizyjnej dwójce " Moje 600g szczęścia", sprawiły, że powróciły we mnie wspomnienia. Każdego dnia oglądam odcinek i mam wrażenie, że jest to po części serial o mnie i mojej rodzinie. Mimo tego, że minęło tyle czasu to te wszystkie odgłosy aparatury, nazwy sprzętu, rozmowy lekarzy sprawiają, że łzy same płynął po policzkach a na rekach pojawia się gęsia skórka. Wspomnienia niekoniecznie fajne. Był to czas wylanych wielu łez, nieprzespanych nocy, stresu i zmartwień a jednocześnie ogromnej radości z każdego przeżytego dnia moich Skarbów. Tak naprawdę póki się tego nie przeżyje to się tego nie zrozumie.
Od samego początku wiedzieliśmy, że dziewczynki urodzą się jako wcześniaki. Zaczęłam się interesować tym tematem, czytać, pytać i myślałam, że jestem w pewnym stopniu przygotowana na to. W praktyce okazało się zupełnie inaczej. Dziewczynki, jak już wiecie urodziły się w 29 tygodniu ciąży, ich waga to ok 1kg. Poród rozpoczął się nagle w środku nocy. Na sali operacyjnej przeraził mnie tłum ludzi, cztery zespoły, po kilka osób do każdego dziecka. Cała operacja trwała dosłownie chwilę, najdłuższy moment to leżenie na sali pooperacyjnej. Leżałam i nic nie mogłam zrobić. Tak jak każda matka marzy o tym żeby przytulić swoje dziecko zaraz po porodzie, pocałować i zacząć od pierwszych chwil się nim opiekować, tak ja marzyłam o tym aby dziewczynki przeżyły. Pierwszy raz zobaczyłam je dopiero po kilku długich godzinach. Obolałą zawiózł mnie mąż na odział intensywnej terapii noworodka. Tam doznałam szoku. Pomyślałam wówczas: Boże dlaczego inne mogą tulić a ja patrzę przez szybkę inkubatora i widzę więcej sprzętu niż tego małego ciałka. Miałam pretensje do całego świata a jednocześnie czułam radość, że chociaż mam na Kogo  popatrzeć i do Kogo przyjść.
Pierwsze dni były naprawdę ciężkie. Pierwsze diagnozy, rozpoznania. Zapoznanie się z całą tą aparaturą, która wiecznie wydawała jakieś dźwięki niekoniecznie świadczące o jakimś zagrożeniu. Mój świat zaczął się kręcić wokół szpitala. Przychodziłam rano, wychodziłam późnym wieczorem. Miałam to szczęście, że całe dnie mogłam spędzać przy dziewczynkach. Ogromy szacunek kieruję w stronę personelu, który opiekował się moimi dziećmi. Te wszystkie "Ciocie", które znały nasze maleństwa lepiej niż ktokolwiek wspierały mnie bardzo. Zawsze mogłam liczyć na dobre słowo, pomoc. Wiedziałam, że wychodząc do domu zostawiam dzieci pod najlepszą opieką. Bardzo podobało mi się ich podejście. Wszyscy lekarze i pielęgniarki byli poubierani w pięknie kolorowe stroje, za każdym razem, kiedy robili coś przy dzieciach rozmawiali z nimi tak jak rozmawia się z każdym dzieckiem urodzonym o czasie. Ktoś patrząc z boku mógłby pomyśleć, po co to wszystko, przecież te dzieci nie widzą, nie czują - wiele razy to słyszałam. Ależ skąd. Czują więcej niż nam się wydaje. Jakie to piękne uczucie kiedy kładąc rękę na dziecku leżącym w inkubatorze ono czuje, że to matka czy ojciec. Pamiętam, że dziewczynki bardzo się uspakajały kiedy słyszały mój głos. Często też w takich sytuacjach miałam pretensje do wszystkich dlaczego muszę czytać bajki dzieciom leżącym w szklanym domku? Dlaczego muszę śpiewać kołysanki, stojąc przy inkubatorze albo kangurując dziecko na bujanym fotelu a nie jak każda matka leżąca obok dziecka  we własnym, bezpiecznym domu. Dlaczego codziennie idąc na oddział neonatologi, szłam z przestrachem czy moje dzieci tam są? Bo przecież nie każdy miał tyle szczęścia. Jednak za każdym razem szybko te myśli uciekały mi z głowy bo przecież najważniejsze było, to że mam komu śpiewać i komu czytać. Z czasem przyzwyczaiłam się do całej tej sytuacji, o ile do tego można się przyzwyczaić.



Całe moje nastawienie zmieniła jedna sytuacja, bardzo poważna. Do dnia dzisiejszego nie jest mi lekko o tym mówić.
Kilka dni po tym jak urodziły się nasze dziewczynki, na tym samym oddziale pojawiły się tez trojaczki. Niestety w stanie krytycznym. Przez jakiś czas mijałam w szpitalnym korytarzu mamę chłopców, zamieniałyśmy kilka słów, wspólnie podtrzymując się na duchu i dodając sobie wzajemnie wiary i nadziei. Pewnego dnia kiedy przyszłam dowiedziałam się, że jeden z chłopców odszedł. Kilka dni później następny... a jak moja Antosia przechodziła na kolejny odział - bliżej domu, odszedł trzeci chłopczyk. Widziałam ta mamę. Stojąca, bezsilnie patrzącą jak lekarze reanimują jej ostatniego synka. Nie udało się. Wyszłam. Zapłakana, nie wiedziałam co mam jej powiedzieć. Moje dzieci już powoli przechodziły na inne odziały a jej schodziły z tego świata. jakie to było niesprawiedliwe. Po dzień dzisiejszy nie wiem co bym jej powiedziała jakbym Ją spotkała. Ta sytuacja zupełnie odmieniła moje myślenie. Zaczęłam walczyć ze wszystkich sił. Odrzucałam wszystkie złe myśli od siebie. To nie znaczy, że od początku nie walczyłam, walczyłam tylko to była walka z przestrachem, z chwilami słabości, a cała ta sytuacja nie wiem dla czego sprawiła, że dostałam jakieś pozaziemskiej energii, i niesamowitej wiary w to, że będzie dobrze, że musi być dobrze. I dzięki Bogu tak było.
Z dnia na dzień dziewczynki czuły się lepiej. Ubywało im całego sprzętu. Jakie to szczęście zobaczyć dziecko w szpitalnym łóżeczku, gdzie mogłam już w każdej chwili wziąć córki i przytulić nie prosić o pomoc pielęgniarki w ogarnięciu kabelków. Zaczęłam cieszyć się z rzeczy niby naturalnych, takich jak móc nakarmić dziecko butelką, swobodnie przewinąć a nawet wykąpać.

Cały ten pobyt w szpitalu wiele mnie nauczył. Zmienił moje patrzenie na świat. Nauczył mnie pokory. Nauczył mnie doceniać to co mam najważniejsze. Problemy dnia codziennego stały się mniej ważne. W chwilach słabości tłumaczę sobie: dziewczyno masz zdrowe, super rozwijające się dzieci czego chcieć więcej? Reszta się jakoś ułoży, poskłada. Zaczęłam doceniać to, że mogę przeczytać dziewczynkom bajkę, leżąc na łóżku miedzy nimi, to, że mogę je codziennie obudzić do przedszkola i je stamtąd odebrać, to że mogą ze mną i przy mnie BYĆ. Doceniam to co dla innych jest rzeczą naturalną.
Dziękuję i będę dziękować do końca moich dni wszystkim tym, którzy przyczynili się do tego, że dziewczynki są zdrowe. Mam tu na myśli cały personel oddziału neonatologii Szpitala Ginegologiczno-Położniczego w Poznaniu na ul. Polnej.

Dziękuję wszystkim mamom, które pocieszały mnie i były ze mną w tej trudnej chwili, które rozumiały mnie jak nikt inny bo przecież przeżywałyśmy to samo - bój z życiem o naszych pociech.